31.08.2014

#53 Recenzja: Blask wieczności

#53 Recenzja: Blask wieczności
Tytuł: Blask wieczności
Autor: Anna A. Swoboda
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poligraf
Ocena: 4/10


„Kiratea Brand jest jednym z astylijskich Okai, wojowników walczących na chwałę krwawego bóstwa Ottana. Pewnego dnia dziewczynie ukazuje się bóg i wyjawia jej prawdę o niej samej. W parze z boskością idzie też miłość, która ma swoje miejsce nawet w bezlitosnym świecie zabójców. Jednak nie wszyscy Okai wypełniają swoje powołanie. Zbliża się bunt śmiertelników przeciw samemu bogu. Ottan wyznacza Kiratei zadanie, które zaważy na losach świata. Czy wojowniczka podejmie właściwą decyzję bez względu na konsekwencje?”

Kiedy zaczynałam przygodę z „Blaskiem wieczności” byłam zarówno ciekawa, jak i zdystansowana do tej powieści. Z jednej strony opis przedstawiał mi książkę, która wydawała się interesująca, lecz z drugiej nieco odstraszał mnie młody wiek autorki. Rzadko kiedy byłam zadowolona z dzieł bardzo młodych pisarzy. Czytając, widziałam, że mam do czynienia z osobą (jeszcze) niedoświadczoną, która nie liczy sobie dużo wiosen. Język i warsztat nie powala, lecz nie jest także odstręczający. Gdyby patrzeć na sam styl, książkę naprawdę czytałoby się lekko i przyjemnie.

Jednakże na książkę składa się nie tylko styl, ale i fabuła oraz bohaterowie. Zacznijmy właśnie od postaci, które niestety nie powalały na kolana. Główna bohaterka nie jest sierotą, co bardzo rzadko się zdarza ostatnimi czasy w literaturze, a wpływową pannicą z bogatego rodu. Jak przystało na taką damulkę, stała się rozwydrzonym, małym i nieletnim człowieczkiem. Narzeka na rozpieszczonych ludzi, którzy ją otaczają, a sama nie jest w niczym lepsza od nich. Kiratea to taka złota rączka w wydaniu fantasy – czego nie dotknie, to naprawi i jeszcze dołoży wszelkich starań, aby wszystko naokoło było „perfekt”. Naciągany, ostry charakterek, nieciekawa osobowość i denerwujące (również często niewytłumaczalne i najzwyczajniej w świecie niemądre) zachowanie nie przypadły mi do gustu, a tym samym Kiratea nie zdobyła mojego serca.

Reszta postaci również nie została należycie wykreowana. W „Blasku wieczności” pojawia się relacja uczeń-mistrz, którą uwielbiam praktycznie pod każdą postacią i rzadko kiedy na nią narzekam. Niestety w dziele Anny Swobody została ona bardzo nieudolnie przedstawiona. Agaton, owy mistrz Kiratei, popada w dziwne zmiany nastrojów, często zachowuje się, jakby jeszcze był nieposłusznym uczniakiem i w ogóle nie przypomina literackiej figury nauczyciela. Pozostałe drugoplanowe postaci zachowują się tak, jakby byli ulepieni z jednej, niskogatunkowej gliny. Nie ważne, czy bohater był mężczyzną czy kobietą, osobowość zawsze była taka sama (nudna), a poczynania przewidywalne.

Opis z tyłu okładki naprowadza czytelnika na właściwe aspekty fabuły i akcji. Jednakże, co mnie negatywnie zaskoczyło, przez dużą część powieści autorka skupiała się na pobocznych ścieżkach i ani myślała przejść na główną trasę. Kiratea wałęsa się po dworze, spotyka z amantami i przyjaciółmi (którzy swoją drogą pojawiają się zawsze wtedy, gdy ich potrzebuje) oraz popełnia różnorakie morderstwa, które nie mają wiele wspólnego z docelową akcją. Pierwszy raz doświadczyłam przeniesienia fabuły na drugi plan, a przy tym wysunięcia niepotrzebnych wątków dodatkowych.

Czy polecam „Blask wieczności”? Łatwo można wydedukować, że to nie jest mój literacki faworyt i nie mieści się nawet w kategorii przeciętnej książki. Mrocznie nie było, tajemniczo także nie, a postaci irytowały niemiłosiernie. Odstawiona w kąt fabuła także nie sprawiła, że powieść zyskała na wartości. Być może za kilka lat Anna Swoboda stworzy coś zupełnie innego, coś, co będzie zasługiwać na miano „dobrej książki”. W tej chwili jednak „Blask wieczności” na pewno na takie miano nie zasługuje.

Recenzja napisana przez: Gumiguta B

30.08.2014

#52 Recenzja: Kroniki ciemności. Łowca Demonów

#52 Recenzja: Kroniki ciemności. Łowca Demonów


Tytuł: Kroniki ciemności. Łowca Demonów
Autor: Agnieszka Michalska
Wydawnictwo: Warszawska Firma Wydawnicza
Ocena: 9 /10

 „Kroniki ciemności. Łowca Demonów” opowiada ciekawą historia młodej łowczyni demonów, która stoi przed trudnym wyborem. Czy podjąć się zadania polowania na straszliwe stwory, czy może jednak zostanie ze swoją rodziną i przyjaciółmi? Choć Katy jest sprytną i zaradną dziewczyną, to czy zdoła pogodzić walki z demonami oraz relacje między najbliższymi? „Kroniki ciemności. Łowca Demonów” wprowadza czytelnika w fascynującą przygodę na podstawie kultowego serialu „Czarodziejki”.

Agnieszka Michalska skupiła się na ukazaniu różnic między dobrem a złem. Kontrasty między nimi są bardzo wyraźne. Obok prawości i szlachetności pojawiają się fantastyczne, lecz mroczne stwory takie jak demony i inne obleśne kreatury. Książka wciąga odbiorcę w inny świat, przez co nie mogłam choć na chwilę oderwać się od niej.

Autorka nie przedstawiła swoich bohaterów jako mroczne i niedostępne osoby. Wprawdzie zmagają się z wieloma trudami, lecz starają się być pozytywnie nastawieni do życia. Zostali ciekawie wykreowani i każda postać jest inna. Natomiast nie podobało mi się zachowanie Katy, gdyż przez pewien czas była niezwykle niestabilna i niezdecydowana. Drugoplanowe postaci i wszelkie demony także byli interesujący, choć na swój własny sposób.

Uczucia podczas czytania powieści Agnieszki Michalskiej zmieniały się jak w kalejdoskopie. Raz przechodziły przeze mnie ciarki, a czasem łza zakręciła się w oku ze smutku. Autorka stworzyła klimat, dzięki któremu nie podchodziłam do jej książki obojętnie. Zgrabnie ukazała emocje, które targały bohaterami.

Książka jest na swój sposób bardzo ciekawa i bardzo tajemnicza. Trzeba przenieść się w świat wykreowany przez Agnieszkę Michalską i samemu przekonać się, czy wywrze na nas pozytywne wrażenie.

Za egzemplarz dziękuję autorce książki, Agnieszce Michalskiej.

4.08.2014

Stosik sierpniowy

Stosik sierpniowy
Jak wiadomo, w wakacje książki niestety nie wyrastają jak grzyby po deszczu. Wręcz przeciwnie, często nie można trafić na ciekawe nowości i trzeba czekać na lepsze czasy lub też zaopatrzyć w starsze wydania innych powieści. Nie oznacza to jednak, że u mnie nastąpiła posucha! Udało mi się wygrzebać co nieco, a z każdej książki jestem niezmiernie zadowolona.

Zacznijmy od góry:
- "Opowieści o pilocie Pirxie" - Stanisław Lem
- Wakacje w małym miasteczku u babci wcale nie muszą być bezowocne. Babcia polonistka, babcia czytająca, to i książki ma w domu. A że fantastyki jako takiej nie czyta, to odstąpiła wnusi Lema. 
- "Prawo Caine'a" - Matthew Woodring Stover - Promocja była obłędna, zapłaciłam niecałe 8 złotych za piąty tom przygód Caine. Właśnie tej części brakowało mi do szczęścia!
- "Aposiopesis" - Andrzej W. Sawicki - Egzemplarz od literatura.juventum.pl. Ledwo co zdołałam wyrwać ją mojej ciotce, która przyssała się do niej jak glonojad do szyby akwarium. To znaczy, że książka może być naprawdę dobra, zważywszy na to ile przeczytała w tak krótkim czasie i że nie przepada za jakąkolwiek fantastyką. 
- "Ujarzmienie" - Jeff VanderMeer - Naprawdę miło jest mieć w domu drugą część serii, ale jeszcze milej by było, gdybym posiadała również i pierwszą. Lecz cóż zrobić, skoro bierze się udział w konkursach i chwyta w swe łapy co popadnie. Słyszałam jednak, że powieść jest naprawdę godna uwagi, więc nie omieszkam tego sprawdzić. :)
- "Klasyczna baśń w nowoczesnym wydaniu - antologia tekstów konkursowych" - Wrocławskie Dni Fantastyki 2013 - Do "Ujarzmienia" dołączona została ta niewielka antologia. Są to prace wybrane przez jury podczas konkursu literackiego Smoki 2013. Idealna pozycja na jeden wieczór. :)

Zuza B (Gumiguta)

20.07.2014

KC Nwokoye

KC Nwokoye
Tym razem muzycznie od portalu Juventum :)

KC Nwokoye, dla którego Polska stała się nowym domem. 
KC Nwokoye to nigeryjski wokalista, kompozytor oraz autor tekstów od kilku lat zamieszkały w Polsce. Już we wrześniu ukaże się jego debiutancki album "Shine". W 2013 r. ukazał się singiel "Caroline", który spotkał się z ciepłym przyjęciem krytyki. KC Nwokoye ma na swoim koncie także współpracę z DJ Pesho oraz wytwórnią My Music, czego efektem było nagranie kilku piosenek wraz z teledyskami. Utwory takie jak "Stay tonight" stały się niezwykle popularne wśród radiosłuchaczy oraz internautów. Piosenki emitowały liczne polskie stacje radiowe jak i telewizyjne. Wśród nich tacy potentaci jak Radio Eska. Szerszej widowni KC Nwokoye znany jest z programu "X-Factor", a także sceny "Dzień Dobry TVN". Jego twórczość można było też podziwiać polskiej edycji BalconyTV . Jego głos pojawił się na ścieżce dźwiękowej do polskiego filmu „Yuma” (cover „Ice Ice Baby”). To jednak nie wszystko! KC Nwokoye regularnie uczestniczy w najlepszych jam sessions w Old Timers Garage w Katowicach. Ponadto znalazł się w czołówce artystów biorących udział w Festiwalu Afrykańskim w 2011 roku w Zabrzu. Wielokrotnie również koncertował z orkiestrą symfoniczną w Żorach. Muzyk tworzy muzykę klimatyczną i wyrafinowaną z wykorzystaniem ciekawej instrumentacji oraz niepowtarzalnych aranżacji. Jego twórczość utrzymana jest w klimacie soulu i R&B z licznymi wpływami etnicznymi.

16.07.2014

Relacja ze spotkania autorskiego z Andrzejem Sapkowskim

Relacja ze spotkania autorskiego z Andrzejem Sapkowskim

Dni Fantastyki to już kultowa impreza, zrzeszająca fanów wszelkiej fantastyki. Nieprzerwanie od 2004 roku wrocławskie Centrum Kultury „Zamek” gromadzi przez kilka dni pokaźne grono wielbicieli niezwykłości i osobliwości. Dni Fantastyki ściągnęły w tym roku fanów „Gry o Tron” oraz „Pieśni Lodu i Ognia”, zwolenników steampunku i cyberpunku, lecz niewątpliwie największą gwiazdą tegorocznej, już X edycji imprezy, był Andrzej Sapkowski, autor m.in. „Wiedźmina” i „Trylogii husyckiej”.

Dni fantastyki rozpoczęły się 27 czerwca, lecz dopiero kolejnego dnia Zamek w Leśnicy został wręcz zalany przez entuzjastów fantastyki, horroru i historii. Nie było wątpliwości, kto zgromadził w jednym miejscu tylu ludzi. Tym, który przyciągnął taką rzeszę fanów, był Andrzej Sapkowski. Spotkanie autorskie z jego udziałem miało się odbyć w sobotnie popołudnie na pokaźnej rozmiarów auli, jednakże organizatorzy imprezy nie przewidzieli, że to wydarzenie zgromadzi ponad pół tysiąca osób! To absolutny rekord w historii Dni Fantastyki. Aby pomieścić wszystkich chętnych spotkanie przeniesiono do amfiteatru.
Spotkanie z Andrzejem Sapkowskim zgromadziło ok. 500 osób! (źródło)
Wrocław jest dla Andrzeja Sapkowskiego miejscem szczególnym. Krótko wspomniał o pierwszym pobycie w tym mieście, kiedy to jeszcze było „kupą gruzu” i niczym więcej. Wyznał także, że żałuje, iż nie mieszka na stałe w stolicy Dolnego Śląska. Pisarz, znany ze swojego rubasznego humoru i niebywałej szczerości (czasami aż do bólu), nie omieszkał skrytykować niektórych miast, które niespecjalnie przypadły mu do gustu.

Opowiadał także o początkach swojej twórczości oraz o debiucie w piśmie „Fantastyka”, kiedy to w latach 80 sięgnął po jeden z należących do jego syna egzemplarzy. Wtedy to wysłał swoją pierwszą pracę na konkurs. Zajął w nim III miejsce. Oczywiście pisarz wyraził swoje niezadowolenie – humorystycznie twierdząc, że zasługiwał na pierwszą nagrodę.

Kiedy przyszedł czas na pytania od fanów, w górę podniosły się dziesiątki rąk. Jedna z wielbicielek zapytała autora o ulubionego polskiego pisarza fantastyki, pomijając jego samego. W tej sytuacji pisarz stwierdził, że era dobrej, polskiej fantastyki zakończyła się na Zajdlu oraz Lemie (i oczywiście na nim samym).

Pojawiły się też pytania na temat sidequelu pt. „Sezon Burz”. Andrzej Sapkowski wyjaśnił wątpliwości i kontrowersje dotyczące jego obietnicy o definitywnym zakończeniu przygód Geralta z Rivii. Uznał, że „Sezon Burz” nie jest kontynuacją, a odrębną historią.
Fani twórczości Andrzeja Sapkowskiego zadawali pisarzowi mnóstwo pytań
(źródło)
Z racji tego, że w ramach Dni Fantastyki odbywał się ogólnopolski zlot fanów „Gry o Tron”, Andrzej Sapkowski wyjawił, że zna osobiście George’a R. R. Martina. Mówił, że ceni sobie znajomość z nim, lecz nie jest zadowolony z jego „nieoszczędnej gospodarki” wobec większości bohaterów „Pieśni Lodu i Ognia”. Przyznał też, że gdyby zaproponowano mu stworzenie serialu na miarę „Gry o Tron” na podstawie Sagi o Wiedźminie, z chęcią by się na to zgodził, a w roli Geralta z Rivii widziałby Madsa Mikkelsena.

Nie zabrakło pytań o gry komputerowe oparte na twórczości Sapkowskiego, a także o owiany złą sławą serial na podstawie „Wiedźmina”. Pisarz wyjawił, że producenci powołali się na komiks, który czyta się szybciej niż całą sagę. Zdradził też, dlaczego w roli Jaskra obsadzono Zbigniewa Zamachowskiego. Otóż autor komiksu nieprzypadkowo przedstawił tego bohatera z twarzą podobną do jednego z polskich pisarzy – był to zabieg celowy. A że aparycja tegoż autora zbliżona była do Zamachowskiego, reżyser postanowił zagwarantować mu rolę w serialu „Wiedźmin”.


Na koniec odbyła się obowiązkowa sesja autografów. Ogromna kolejka po podpis autora „Wiedźmina” zdawała się nie mieć końca, i nawet po godzinie prawie się nie zmniejszyła. Spotkanie autorskie z Andrzejem Sapkowskim okraszone było salwami śmiechu i oklaskami publiczności. Humor i luz, z jakim autor podchodził do pytań fanów sprawiły, że było to zapewne najlepsze spotkanie z pisarzem na tegorocznej edycji Dni Fantastyki.


Relacja napisana na potrzeby portalu literatura.juventum.pl
Relacja napisana przez Zuza B (Gumiguta)

14.07.2014

#51 Recenzja: Kostka

#51 Recenzja: Kostka
Tytuł: Kostka
Autor: Iza Korsaj
Wydawnictwo: Novae Res

Ocena: 7/10

Nos, usta, uszy, biust – to właśnie na tych fragmentach ciała najczęściej wykonuje się operacje plastyczne. Nie można także zapomnieć o liposukcji czy botoksie. Jednakże nauka cały czas idzie do przodu i wielu nie wystarcza już tylko modelowanie ciała pacjenta. Może warto zajrzeć wgłąb, do mózgu i naszej psychiki? Lecz czy jest na świecie taki człowiek, który odważyłby się naprawić umysł obcego człowieka? 

Doktor Marvin Cross nie jest zwykłym chirurgiem, który wykonuje swoją pracę, aby zarobić na życie. Nie jest także psychopatą, który dla własnego widzimisię zabija niewinne osoby. Marvin uważa się za inżyniera Naprawy, zabiegu, który pozwoli zacząć życie na nowo. Poszukuje potencjalnych ofiar, aby je uszczęśliwić i sprawić, że ich ciało zupełnie się zmieni. Tym razem Marvin Cross chce posunąć się o krok dalej. Pragnie naprawić też mózg, organ tak ważny dla funkcjonowania całego organizmu. Poszukuje pacjenta, który podda się tej makabrycznej operacji. Musi być to człowiek słaby, choć z pozoru silny, a do tego przygnieciony przeszłością. I taki jest właśnie Jerry. Pytanie tylko, czy aby na pewno jest on idealnym obiektem badań i czy przetrwa wyniszczającą Naprawę doktora Marvina Crossa?

Książką interesowałam się już od dawna, więc, kiedy chwyciłam ją w swoje ręce, czym prędzej rozpoczęłam przygodę z Marvinem Crossem. W myślach wykreowałam sobie wizję tej powieści, lecz autorka zaskoczyła mnie, tworząc nieco inne wyobrażenie. Spodziewałam się, że „Kostka” to thriller, którego akcja nigdy nie zwalnia, a czytelnik cały czas będzie trzymany przez autora w napięciu. Zamiast pościgów i wybuchów, odbiorcy serwuje się dość powolne, lecz interesujące przygotowania do właściwej Naprawy. Miało to swoje minusy. „Kostkę” czyta się przyjemnie, lecz na pewno nie szybko. Nie ma wiele dialogów, a dominują refleksje poszczególnych bohaterów.

Iza Korsaj jednak skupiła się na psychologii postaci, a w szczególności na umyśle doktora. Muszę przyznać, że autorka bardzo dobrze przedstawiła tego bohatera, choć nie mogę powiedzieć, że go polubiłam. Jest niezwykle interesujący, ale wątpię, aby ktokolwiek zapałał miłością do inżyniera Naprawy. Inne postaci, choć słabiej wyeksponowane, także są niezmiernie ciekawe.

Podobało mi się wykorzystanie pierwszoosobowej narracji, która dominowała w „Kostce”. Marvin jako narrator pozwala nam jeszcze bardziej wgłębić się w całą sytuację, a do tego pokazuje inny obraz siebie. W końcu czytelnik zaczyna zastanawiać się, czy ten zagadkowy chirurg to aby na pewno postać stricte negatywna. Nie wszystkie jego czyny są złe i niemoralne, co powoduje, że nie możemy przypisać go konkretnego typu postaci.

Autorka nie uznaje tematów tabu. Nie boi się przedstawiać ludzi jako prymitywne kreatury, które dążą do zaspokojenia własnych potrzeb. W pewnych momentach powieść ukazuje swoją wulgarną stronę, a wręcz brutalną. Choć te momenty były dobrze napisane, to jednak krzywiłam się, czytając je. Na pewno nie jest to książka dla osób o słabych nerwach, ani też pozycja, która idealnie pasuje do niedzielnych obiadków.

Koniec powieści także zasługuje na uwagę. Byłam zaskoczona ostatnimi stronami, co nieczęsto mi się zdarza. Dlatego też wyczekuję z niecierpliwością na kolejną książkę Izy Korsaj. „Kostka” to pozycja nie dla każdego, ale czytelnicy, którzy zdecydują się na wyprawę razem z Marvinem Crossem, na pewno się nie zawiodą.

Recenzja napisana na potrzeby portalu literatura.juventum.pl

Recenzja napisana przez: Zuza B (Gumiguta)

5.07.2014

Stosik lipcowy

Stosik lipcowy
Bardzo, ale to bardzo powoli wracam do świata żywych. Ciężko mi ostatnio dorwać się do książek, a wszystko przez fanfictions i mangi. I tak czytam do późnych godzin nocnych wszystko to, co do recenzji się zbytnio nie nadaje. Wprawdzie teraz wciągnęłam się w "Pisarz, który nienawidził kobiet. Podwójne życie seryjnego mordercy" i mam nadzieję, że w końcu zacznę pochłaniać wszystkie zaległe pozycje. Dobra, koniec narzekania, przedstawiam wam mój skromny stosik.

Stosik jest skromny z dwóch powodów:
- przyjaciółka zabrała mi 1/5 mojej biblioteczki i nieprędko ją odda - wakacje się zaczęły, a ona nie ma nic do roboty, więc czyta (moje) książki
- niedaleko mnie otworzono sklep z mangami, więc całe moje oszczędności poszły na "chińskie bajki" (widziałam otchłań kosmosu w moim portfelu, tak w nim pusto!)

Od góry:
- "Niewolnicy z Socorro" - John Flanagan - kupiłam z sentymentu i nie spodziewałam się fajerwerków. Na szczęście Flanagan nie zawiódł mnie i naprawdę dobrze się bawiłam, czytając 4 część "Drużyny".
- "Szczęśliwa godzina w piekle" - Tad Williams - szału nie było, ale i tak dobrze wspominam tę książkę. Egzemplarz recenzencki od Juventum.
- "Obcy" - Maks Frei - ostatnio nie mam zbytnich oporów do urban fantasy, więc w bibliotece biorę te pozycje z ciekawszymi opisami. "Obcego" jeszcze nie zaczęłam, ale za tydzień mam zamiar się za niego zabrać.
- "Hyperion" - Dan Simmons - prezent urodzinowy od przyjaciółki. Wprawdzie spóźniła się z nim ponad 11 miesięcy, ale zdążyła przed kolejnymi urodzinami. Doceniam!

Nieco skromnie, ale trzeba wziąć pod uwagę to, że wszystkie oszczędności poszły na mangi, wakacje i pizze, które ostatnio pochłaniam. Jak widać, radzę sobie bardzo dobrze ze zdrową dietą i oszczędną gospodarką pieniędzmi. :P

Zuza B (Gumiguta)

29.06.2014

#50 Recenzja: Szczęśliwa godzina w piekle

#50 Recenzja: Szczęśliwa godzina w piekle
Tytuł: Szczęśliwa godzina w piekle
Autor: Tad Williams
Wydawnictwo: Rebis
Ocena: 6/10

Idź do diabła! Lepiej nie używać tej frazy, bo a nuż ktoś trafi przed próg diabelskiego pałacu. Bobby Dolar nic sobie nie robił z takich odzywek, dopóki on sam nie trafił do piekła. Anioł, który jak dotąd zamieszkiwał niebo, został rzucony przez autora na głęboką wodę. Pojawia się więc pytanie – czy adwokat poradził sobie w nowym, nieprzyjemnym miejscu? Czy może poszedł na dno i nijak nie wypłynął na powierzchnię?

Bobby Dolar, niegdyś szanowany anielski adwokat ludzkich dusz, w tej chwili siedzi po same uszy w bagnie. Cóż, kumple nie zawsze są w porządku, a właśnie jeden z nich podłożył mu pod nogi świnię, a dokładniej – złote pióro archanioła. Nie jest to dobry znak, a już tym bardziej przedmiot, z którym od tak można pałętać się po ulicach nieba. Arcyksiążę Piekła, Eligor Jeździec, pragnie za wszelką cenę odzyskać drogocenną rzecz, a przy tym skrócić Dolara o głowę. Jest jeszcze jeden problem, a mianowicie kochanka Bobby’ego, Caz, ma przymusowe wakacje u Eligora. Adwokat może jednak odzyskać ukochaną pod warunkiem, że potulnie odda skradzione pióro. Brzmi prosto, łatwo i przyjemnie. Tylko czy aby na pewno Bobby uwinie się ze wszystkim w godzinę?

Bobby Dolar nie uwinął się z tą sprawą w godzinę i raczej nie był to szczęśliwy czas. „Szczęśliwa godzina w piekle” to bezpośrednia kontynuacja „Chodząc ulicami nieba”, więc za aniołem ciągnie się rząd kłopotów, których sobie narobił w poprzedniej części. Główny bohater nadal nie bardzo wie, jak poradzić sobie z zaistniałą sytuacją, która coraz bardziej się komplikuje. W książce sporo się dzieje – co chwila pojawiają się nowe problemy, które dostarczają rozrywki Bobby’emu. Akcja jest niezwykle wartka w pewnych momentach, tyle że czasami aż za bardzo galopowała. Niestety tempo też gwałtownie spadało, dzięki czemu zapanował swoisty chaos.

Takie zastoje w tempie akcji spowodowane były głównie opisami piekła. Tad Williams zagalopował się nieco w przedstawieniu kolejnych poziomów podziemia. Z początku opisy były ciekawe, a przy tym mroczne i straszliwie przygnębiające, lecz później czar prysł, a książka zaczęła mnie nużyć, a nawet męczyć. Bobby Dolar przez większość „Szczęśliwej godziny w piekle” przemierza piekło, a czytelnik przez dłuższy czas widzi tylko te makabryczne wizje. Monotonia nie jest dobrym rozwiązaniem, a tym bardziej w przypadku powieści, liczącej niemal pięćset stron.

Niestety najsłabszym elementem w całym dziele Tada Williamsa jest fabuła. Obraca się ona wokół jednego tematu – uratowania ukochanej Bobby’ego, Caz. Oklepany motyw został odratowany jedynie przez tło, czyli piekło, oraz warsztat autora, który, przez lata pracy, został świetnie oszlifowany. Tad Williams nadal pisze na wysokim poziomie – sarkastyczne uwagi Dolara wywołują niekiedy uśmiech na twarzy czytelnika, a zgrabnie uformowane zdania nie męczą odbiorcy. Szkoda tylko, że w temacie fabuły niemal się skompromitował.

Drugi tom trylogii o Bobbym Dolarze nie powtórzył sukcesu poprzedniczki. Zabrakło tej równowagi i nietuzinkowej fabuły, która trzymałaby czytelnika w napięciu przez cały czas. Niby wiele się dzieje, ale odbiorca czuje ten niedosyt i znudzenie wiecznym ganianiem za uwięzioną kochanką. Styl pisania i doświadczenie Tada Williamsa ratują tę powieść, lecz nadal nie jest to pozycja, z którą chciałoby się przeżyć najlepsze chwile swego życia.

Recenzja napisana na potrzeby portalu literatura.juventum.pl

Recenzja napisana przez: Zuza B (Gumiguta)

23.06.2014

#49 Recenzja: Drużyna. Niewolnicy z Socorro

Tytuł: Niewolnicy z Socorro
Autor: John Flanagan
Wydawnictwo: Jaguar
Ocena: 8/10

Przyznam, że obawiałam się kontynuacji „Drużyny”, gdyż autor planował zakończyć serię na 3 części. Jednakże John Flanagan wyznał, że nie zamiesza rozstawać się ze swoimi skandyjskimi bohaterami i pragnie napisać kolejne tomy. Być może wiele osób skakałoby z radości na wieść o dalszych przygodach Hala i jego przyjaciół, ale ja się nie zaliczam do tego radosnego grona. W 3 tomie pt. „Pościg” wszystkie wątki zostały domknięte na ostatni guzik i więcej do szczęścia nie było mi potrzeba, a tym bardziej kolejnego książkowego tasiemca. Niemniej, kiedy pojawili się „Niewolnicy z Socorro”, kupiłam i tę część, lecz głównie z sentymentu do Johna Flanagana. Pojawia się jednak pytanie, czy australijski pisarz nie spoczął na laurach i czy kolejna powieść nie jest tylko dodatkowym tworem dla nabicia kieszeni pieniędzmi.

Drużyna Czapli, po zakończonej przygodzie z Zavaciem, już nie podróżuje po niebezpiecznych morzach i oceanach. W tej chwili stacjonują u wybrzeży Skandii, pilnując porządku na wodach i chroniąc statki handlowe. Oberjarl Erak widząc, że Hal i jego przyjaciele nie są stworzeni do sterczenia w jednym miejscu, powierza im pewne zadanie. Czaple wyruszają do Araluenu, by na mocy dawnego kontraktu bronić tamtejszą ludność przed atakami nieprzyjaciół. Z pozoru łatwe zadanie wcale nie jest tak proste i przyjemne, jak mogłoby się wydawać. Pewnego dnia Czaple są świadkami napaści na aralueńską ludność. Okazuje się, że mieszkańcy Arydii prowadzą handel niewolnikami i w ten sposób pozyskują nowy „towar”. Nawet Gilan, jeden z członków Korpusu Zwiadowców, zostaje wciągnięty w pogoń za okrutnymi handlarzami. Tylko czy spryt Hala, zgranie Czapli, siła Thorna i zwiadowcze umiejętności Gilana są w stanie pokonać tak ogromną szajkę?

„Niewolnicy z Socorro” zaczynają się naprawdę niepozornie. Nie ma kolorowych fajerwerków, szaleńczych pościgów i efektownych wybuchów – jest nadzwyczaj spokojnie. Dopiero, kiedy nasi chłopcy docierają do Araluenu, zaczyna się coś dziać. John Flanagan stopniowo dawkuje czytelnikowi kolejne dawki wartkiej akcji tak, aby całość nie gnała na łeb, na szyję. Spodobało mi się to zagranie, gdyż nie lubię bezsensownych gonitw za wszystkim, a w gruncie rzeczy – za niczym. Książka trzyma w napięciu szczególnie wtedy, gdy Flanagan przerzuca swych bohaterów na właściwy grunt, czyli miasto, w którym prężnie rozwija się handel niewolnikami – Socorro. O tak, wtedy sporo się działo i nie było siły, abym się odkleiła od ostatnich stron „Niewolników z Socorro”. Może nie ma wielkich i krwawych wojen, ale za to są mniejsze bitwy i potyczki, które także powinny zadowolić fana „Drużyny”, a także „Zwiadowców”.

Jeszcze przed wydaniem 4 części „Drużyny” pojawiły się pogłoski, że spotkamy się ze starymi przyjaciółmi z serii „Zwiadowcy”. Oprócz takich postaci jak Erak czy Svengal, na kartach powieści zagościł także dobrze nam znany Gilan – drugoplanowa postać z poprzedniego cyklu Flanagana. Występują także inne osobistości poznane przez fanów „Zwiadowców”, choć niekoniecznie biorą udział w akcji. Czasami po prostu są wymieniani z imienia czy nazwiska, a przy niektórych czytelnik musi domyślić się, o kogo chodzi. Wspomniany już tutaj Gilan odgrywa nieco większą rolę niż w „Zwiadowcach”. Jednakże Flanagan nie stworzył z „Niewolników Socorro” 13 tomu sławnej serii. Bohater ten nie został przeniesiony na pierwszy plan, aby świecił niczym gwiazda i przysłaniał swym blaskiem całą drużynę Czapli. Nadal pierwsze skrzypce gra Hal i jego przyjaciele, a Gilan jest po prostu miłym akcentem w powieści dla tych, którzy wcześniej przeczytali „Zwiadowców” i polubili charyzmatycznego zwiadowcę.

Kreacja postaci także nieźle wypadła. Czaple już nie są przestraszonymi chłopaczkami, którzy nie wierzą w siebie i w swoje umiejętności. Wiedzą, co im wychodzi lepiej, a co gorzej i nie starają się mędrkować w sprawach, które nie są ich mocną stroną. Widać tę przemianę, za co jestem niezwykle wdzięczna Flanaganowi. Autor nie przeskoczył sobie ot tak na kolejny poziom, lecz pokazał ich trudną drogę na szczyt, a w 4 części „Drużyny” rezultaty tej przemiany. Nadal jednak są niedoświadczeni i, jak każdy, posiadają pewne wady. Tyle że teraz każdy członek załogi „Czapli” próbuje je przekuć na zalety. Australijski pisarz nie robi z tych postaci superbohaterów, którzy radzą sobie w sytuacji bez wyjścia. Tworzy po prostu zwykłych ludzi, którzy może i nie mają supermocy, ale za to starają wykrzesać z siebie tyle, ile się da.

W poprzednich częściach humor był strasznie naciągany. Flanagan na siłę chciał urozmaicić powieści, dodać nieco dowcipu, który ani śmieszny, ani szczególnie górnolotny nie był. W „Niewolnikach z Socorro” pisarz nieco przystopował z zabawnymi momentami i nie wtyka ich, gdzie popadnie. Może nie zwijałam się ze śmiechu, lecz też nie czytałam poszczególnych fragmentów z zażenowaniem. Przy niektórych frazach uśmiechałam się pod nosem, więc uważam, że humor aż taki tragiczny nie był, a wręcz całkiem niezły.

Jednakże nie w każdym aspekcie jest tak kolorowo i przyjemnie. Niewątpliwym minusem powieści jest przewidywalność fabuły. Z pozoru niewyjaśnione zdarzenia tak naprawdę można było bardzo łatwo skojarzyć z postaciami, występującymi w książce. Flanagan właściwie niczym mnie nie zaskoczył. Wertowałam kartki z nadzieją, że a nuż zdarzy się coś nieoczekiwanego, lecz nic takiego się nie wydarzyło. Szkoda, gdyż gdyby ten element został dopracowany, to jeszcze bardziej cieszyłabym czytaniem tego dzieła.

„Niewolnicy z Socorro” są zadziwiająco dobrą lekturą dla dzieci i młodzieży. Trudno mi było się oderwać od przygód Hala i pozostałych Czapli, gdyż Flanagan nie tylko świetnie budował napięcie, ale też stworzył ciekawą i dość nietuzinkową fabułę. Na warsztat pisarski autora także nie mogę narzekać. Pozostaje mi tylko czekać na kolejną część serii, która, mam nadzieję, okaże się równie dobra, a może i lepsza od swojej poprzedniczki.

Recenzja napisana przez: Zuza B (Gumiguta)

20.06.2014

#48 Recenzja: Zabójczyni i władca piratów

#48 Recenzja: Zabójczyni i władca piratów

Tytuł: Zabójczyni i władca piratów
Autor: Sarah J. Maas
Wydawnictwo: Uroboros
Ocena: 5/10

Tym razem spotykamy się z niezmordowaną Celaeną w króciutkiej nowelce pt. „Zabójczyni i władca piratów”. Cofamy się o kilkanaście miesięcy, aby poznać tajemniczą przeszłość dziewczyny i jej kompanów. Lecz czy ta swoista podróż w czasie udała się autorce i dała mi do zrozumienia, że nie powinnam jeszcze spisywać na straty jej literatury?

Groźnej i niebezpiecznej zabójczyni powierzono z pozoru nudne i zbyt łatwe zadanie. Celaena Sardothien musi dostać się na tropikalną wyspę, gdzie urzęduje Władca Piratów, i odebrać dług jej mistrza. Dla świetnie wyszkolonej dziewczyny to praktycznie bułka z masłem. Jednakże wszystko się komplikuje, kiedy okazuje się, że misja uwzględnia jeszcze drugą osobę – Sama, którego szczerze nienawidzi. Dodatkowo dług pirata nie został zaciągnięty w postaci złota czy klejnotów, a niewolników. Sardothien, choć jest bezwzględną zabójczynią, nie chce dopuścić do wykorzystywania niewinnych osób i pragnie za wszelką cenę nie dopuścić do tego występku.

Trzeba przyznać, że ta „książeczka” nie grzeszy objętością. Nie udało się nawet przekroczyć magicznej liczby stu stron. Nie można powiedzieć, aby to była wada powieści, ale też nie stwierdzam, iż to zaleta. Nie obraziłabym się, gdyby autorka nieco bardziej rozbudowała to dzieło. Niemniej „Zabójczynię i władcę piratów” czyta się zaskakująco dobrze. Akcja, choć wartka, nie goni na łeb, na szyję. Dzięki temu nie gnamy na złamanie karku, nie mając szans na zastanowienie się nad fabułą czy relacjami między bohaterami. Nie za dużo walk i pojedynków, ale też nie przesadzono z rozmyślaniami postaci, czyli w sam raz.

Niestety Celaeny nadal nie potrafię tolerować, a inni bohaterowie także nie są wybitni, jeśli chodzi o ich kreację. W „Szklanym tronie” odebrałam ją jako osobę, której wszystko się udaje i która zamienia przedmioty w złoto, ledwie je musnąwszy. W nowelce charakter dziewczyny się nie zmienił, a może wręcz pogorszył. Rozpuszczona zabójczyni ma wszystko na wyciągnięcie ręki, a do tego bez zastanowienia ratuje, kogo popadnie. Moralnie oczywiście wszystko gra, lecz dzięki temu, że Celaena (która sama postępuje wbrew prawu) zachowuje się tak, a nie inaczej, to ta książka nabiera moralizatorskiego charakteru. Tworzy się z niej opowiastka dla dzieci, która pokazuje, co można, a czego nie można robić. Żadnego głębszego sensu czy też drugiego dna. Rozczarowało mnie to, gdyż liczyłam, że pisarka choć trochę mnie zaskoczy. Przeliczyłam się.

Sarah J. Maas nie postarała się także o konkretne zakończenie. Wydaje się, że to właśnie ta część powieści powinna być najważniejsza i dopracowana w najdrobniejszym szczególe. Kończąc powieść, czułam niesamowity niedosyt, gdyż wiele moich niemych pytań pozostało bez odpowiedzi. Nie było to typowe trzymanie czytelnika w niepewności, lecz zwykłe niedociągnięcie. Podstawowe kwestie nie doczekały się rozwiązania, co było wręcz śmieszne.

„Zabójczyni i władca piratów” jest jedynie krótkim opowiadaniem, które niestety nie zaspokaja czytelnika. Mimo że nowelkę czyta się szybko i całkiem przyjemnie, to niedopracowanie i denerwujące postaci na tyle dawały się we znaki, że nie byłam w stanie w pełni się nią cieszyć. Dzieł Sarah J. Maas jeszcze nie spisuję na straty, ale niestety są na dobrej drodze odstawienia ich raz na zawsze.

Recenzja napisana na potrzeby portalu literatura.juventum.pl
Recenzja napisana przez: Zuza B (Gumiguta)

17.06.2014

#47 Recenzja: Holmes Sweet Home

#47 Recenzja: Holmes Sweet Home


Tytuł: Pusty dom Sherlocka

Autor: praca zbiorowa

Data wydania: 6 maja 2014
Wydawnictwo: REA-SJ

Sir Conan Arthur Doyle jest ikoną nie tylko brytyjskiej, ale też światowej literatury. Wykreowana przez niego postać ekscentrycznego detektywa Sherlocka Holmesa nie została zapomniana nawet po niemal 130 latach od pojawienia się na kartach „Studium w szkarłacie”. Teraz jednak wspomnienie o Sherlocku Holmesie może zostać w pewnym stopniu zatarte, gdyż dom sir Arthura Conana Doyle’a, zwany Undershaw, od kilku lat popada w ruinę.

Autor książek o sławnym detektywie mieszkał w Undershaw niedaleko wioski Grayshott w latach 1897–1907. Tam też napisał takie dzieła jak „Pies Baskerville’ów” i „Powrót Sherlocka Holmesa”. Dom, który został zaprojektowany przez samego Doyle’a, jest swoistym miejscem kultu dla wielbicieli postaci Sherlocka Holmesa. Był on świadkiem wskrzeszenia detektywa na kartach powieści. Brytyjski pisarz przyjmował na salony takie znakomitości literatury jak Bram Stoker i E. W. Hornung. Niezaprzeczalnie lata spędzone w Undershaw były dla Doyle’a owocne zarówno w sferze pisarskiej, jak i towarzyskiej. Po przeprowadzce sir Arthura Conana Doyle’a Undershaw zostało przekształcone w hotel. Jednakże w 2004 roku dom sprzedano, a nowy deweloper pragnie na nowo rozplanować zabytek i wybudować wokół niego kilka innych budowli.

Mimo wszystko istnieje szansa dla Undershaw. Organizacja „The Undershaw Preservation Trust” chce przywrócić dawną świetność domowi sir Arthura Conana Doyle’a i zapobiec planom przebudowy. Fundacja ta wpadła na pomysł zorganizowania akcji „Ocalić Undershaw”. Jej patronem i sponsorem jest sam Mark Gatiss, aktor, scenarzysta i współtwórca serialu BBC „Sherlock”. Także właściciele strony internetowej Sherlockology, poświęconej serialowi BBC „Sherlock”, czynnie działają w sprawie ocalenia domu Doyle’a. W tej chwili niemal każdy z nas ma szansę dorzucić swoje kilka groszy, aby ocalić od zapomnienia i zrujnowania zabytkowy Undershaw.

„Pusty dom Sherlocka” jest zbiorem opowiadań i wierszy, które zostały napisane w ramach wsparcia organizacji „The Undershaw Preservation Trust”. Teksty pochodzą z najróżniejszych zakątków świata. Znajdziemy historie prosto z Ameryki i Wielkiej Brytanii, ale też z Rosji czy Belgii. „Pusty dom Sherlocka” został wydany w wielu krajach, m.in. Chinach, Włoszech, Rosji, a teraz także w Polsce. Choć początkowo „Pusty dom Sherlocka” nie miał szansy bytu w naszym kraju, to wydawnictwo REA-SJ zdecydowało się wydać to nietuzinkowe dzieło. Książka została przetłumaczona charytatywnie przez Karolinę Kogut i Katarzynę Jabłońską, a dochody ze sprzedaży zostaną przeznaczone na uratowanie domu sir Arthura Conan Doyle’a.

Za jedyne 19,90 zł jesteśmy w stanie wspomóc akcję „Ocalić Undershaw”. „Pusty dom Sherlocka” będzie dostępny w Empiku i Matrasie od 6 maja 2014 roku. Nie są to wielkie pieniądze, a jednak mogą przyczynić się do zachowania i odnowienia domu sir Arthura Conana Doyle’a. Undershaw jest nie tylko zabytkiem, ale też miejscem, które na zawsze pozostanie w sercu fanów twórczości Doyle’a.

Artykuł napisany na potrzeby portalu literatura.juventum.pl
Artykuł napisany przez: Zuza B (Gumiguta)

16.06.2014

#46 Recenzja: Mariska z węgierskiej puszty

#46 Recenzja: Mariska z węgierskiej puszty


Tytuł: Mariska z węgierskiej puszty
Autor: Consilia Maria
Wydawnictwo: Wydawnictwo M
Ocena: 9 /10

Akcja rozgrywa się na terenie Węgier w roku 1910.  Zwykła, wiejska dziewczyna, Mariska,  zakochuje pasterzu o imieniu Jaros. Historia splata się również z przygodami grajka, który darzy uczuciem córkę hrabiego. Czyja miłość przetrwa? Jak rozegra się ten dramat poprzetykany buntami i wojną?
Wystarczy zamknąć oczy, a usłyszymy węgierskich grajków, ujrzymy rozległe, węgierskie stepy.

Od samego początku widać różnicę między tym dwoma parami , i od początku idzie pokochać obuwie pary i poznać ich styl bycia jak również życia i co dla nich jest najważniejsze.

Autorka mam dość ciężki język i czasami ciężko brnęłam przez kolejne strony. Wprawdzie da się ją zrozumieć, lecz nie ukrywam, że niekiedy męczyłam się, czytając. Pomimo tych trudności, to jednak wciągała mnie coraz bardziej oraz zachęcała do dalszego poznania historii obu par.

Książka nie jest zbyt ckliwa, ale na pewno poruszy serce czytelnika. Fabuła, a także opisy węgierskich krain są fascynujące. Cieszę się, że dowiedziałam się o życiu Węgrów w tamtych czasach, a także o ich wzajemnych relacjach. Podczas czytania można było wcielić się zarówno w skórę prostego pasterza jak i bogatego hrabiego.

5.05.2014

#45 Recenzja: Brudne ulice nieba

#45 Recenzja: Brudne ulice nieba

Tytuł: Brudne ulice nieba
Autor: Tad Williams
Wydawnictwo: Rebis
Ocena: 7/10

Patrząc na niebo, widzimy nieskończony błękit pobrużdżony białymi obłokami. Podobno gdzieś tam jest Niebo, do którego trafiają dusze dobrych ludzi. W wyobrażeniach wielu osób tenże Raj to nieskazitelne i niewyobrażalnie piękne miejsce, w którym każdy jest szczęśliwy. Lecz jest to tylko wizja. A co, jeśli Niebo nie jest tak cudowne? Może anioły mieszkają w miastach, które są łudząco podobne do ludzkich siedzib? Tad Williams podaje czytelnikowi na srebrnej tacy realny obraz fantastycznej społeczności, który niekoniecznie jest czysty i czarujący.

Bobby Dolar z zawodu jest adwokatem, lecz nie takim, jakim go sobie wyobrażamy. Można go nazwać adwokatem Boga, gdyż jego zadaniem jest obrona dusz zmarłych ludzi i odesłanie ich do Najwyższego. Choć wygląda jak człowiek, to jednak jest to tylko przykrywka, gdyż pod ludzką skórą czai się najprawdziwszy anioł. Podczas jednej ze spraw Bobby orientuje się, że coś tu mocno nie pasuje. Okazuje się, że dusza ofiary zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Takie zaniedbanie jest niedopuszczalne i nawet najważniejsze władze anielskiego oraz diabolicznego świata boją się nie tylko o swoje stanowiska, ale i o własne jestestwo. Bobby Dolar może liczyć tylko na swoich przyjaciół, natomiast Niebo i Piekło toczą niemałą wojnę o przeciętnego adwokata.

Od „Brudnych ulic nieba” rozpoczęłam swoją przygodę ze światowej sławy pisarzem, Tadem Williamsem. Mogę uznać tę swoistą wyprawę za udaną, choć nie rewelacyjną. Zadowolona jestem przede wszystkim z warsztatu pisarskiego autora. Już na pierwszy rzut oka widać, że nie jest debiutantem i potrafi zainteresować czytelnika słowem. Pisze zrozumiale i używa języka potocznego, a przy tym wszystko jest dopracowane. Przeróżne metafory, porównania i ogólnie bogate słownictwo sprawiają, że odbiorca nie nudzi się i chce poznać dalsze losy bohaterów.

Kolejnym plusem tejże powieści jest humor. Zabawne dialogi czy opisy danej sytuacji lub postaci są odpowiednio wplecione w tekst i w żaden sposób nie przeszkadza to w czytaniu, więcej, wręcz pomaga. Nieraz śmiałam się do rozpuku, czytając kolejne monologi Bobby’ego. Jednakże Williams nie przekracza granicy dobrego smaku i nie używa wulgarnych określeń. Zapewniam, że nikt nie poczuje się urażony bądź zniesmaczony.

Fabuła powieści jest tak skonstruowana, że nawet najwybredniejszy czytelnik da się porwać słowom Tada Williamsa. Co ciekawe, nawet sam odbiorca trzymany jest w niepewności, a narrator wszystkiego nie wyjawia. Nie wiadomo do końca, czy pisarz nie podpuszcza nas i nie podaje fałszywych informacji. Już pierwsze strony powieści dają do zrozumienia, że znużenie będzie dla nas obcym odczuciem. Refleksyjność bohatera zostaje zepchnięta na drugi plan, a na pierwszy wysuwa się akcja i miejskie porachunki. Przyznam, że jest to dobry zabieg w przypadku „Brudnych ulic nieba”, choć nie każdej książce to służy.

W powieści znajdziemy znikomą liczbę ludzi, a dostrzeżemy dużo więcej aniołów i demonów. Niestety zawiodłam się na kreacji postaci. Są zbyt ludzcy i aż nazbyt podobni do homo sapiens. Liczyłam na to, że, choć miewają chwile słabości, to jednak ich anielska czy diaboliczna moc nadal będzie wyczuwalna. Niestety „Brudne ulice nieba” zrobiły z bohaterów zwykłych, przeciętnych ludzi, którzy wyróżniają się jedynie tym, że żyją w Niebie. Sam Raj także nie jest cudownie przedstawiony. Wygląda to tak, jakby autor nie miał pomysłu na to miejsce. Czułam niedosyt, gdyż Williams nie postarał się o dokładne wytłumaczenie roli oraz obrazu Nieba. W takiej sytuacji nie poczułam tego klimatu, który był zapowiadany.

„Brudne ulice nieba” nie jest wyciskaczem łez ani też powieścią romantyczną. To porządne urban fantasy, w którym pierwsze skrzypce gra humor, tajemnica i wartka akcja. Już dawno tak się nie bawiłam przy książce, jak przy tym dziele Tada Williamsa. Nie jest to tekst pozbawiony wad, lecz są one na tyle znośne, że czytelnik polubi Bobby’ego oraz jego nietuzinkowe przygody.

Recenzja napisana na potrzeby portalu literatura.juventum.pl
Recenzja napisana przez: Zuza B (Gumiguta)

2.05.2014

#44 Recenzja: Złomiarz

#44 Recenzja: Złomiarz


Tytuł: Złomiarz
Autor: Paolo Bacigalupi
Wydawnictwo: MAG
Ocena: 6/10


Paolo Bacigalupi dał już o sobie znać za sprawą genialnego debiutu. Jego „Nakręcana dziewczyna” podbiła serca wielu miłośników antyutopii. Liczne nagrody za jego twórczość świadczą o jego warsztacie i kreowaniu fabuły. W końcu amerykański autor podjął się dość trudnego zadania, a mianowicie napisania tekstu dla młodzieży. Czy Bacigalupi przekonał mnie do siebie, tak jak to było w przypadku „Nakręcanej dziewczyny”, czy może wręcz przeciwnie – zraził?

Niedaleka przyszłość. Wybrzeże Zatoki Meksykańskiej jest cmentarzyskiem wraków statków. Ogromne tankowce są rozkładane na części, które można sprzedać na czarnym rynku. W jednej z ekip rozbiórkowych pracuje młody Nailer, który pozyskuje miedź dla bezwzględnego szefa. Chłopak żyje z minuty na minutę. Nigdy nie wie, co czai się za zakrętem korytarzy okrętu, ani kto tym razem go zdradzi. W miejscu, gdzie liczy się tylko brudna robota i przeżycie kolejnej nocy, nikt nie liczy się z uczuciami innych. Jednak pewnego dnia szczęście nieśmiało uśmiechnęło się w stronę Nailera. Ogromny huragan zmiótł z powierzchni Ziemi wioskę robotników, lecz na brzegu pojawił się nietypowy skarb – luksusowy kliper. Nailer ma dwa wyjścia: wynieść wszelkie kosztowności ze statku lub uratować bogatą dziewczynę, która mogłaby zmienić jego nędzne życie…

Paolo Bacigalupi znany jest z tego, że jego powieści nie są optymistyczną wersją przyszłości, a niechlubną wersją wydarzeń, które mogą nastąpić za kilkadziesiąt lat. „Złomiarz” to powieść mroczna, lecz przy tym w wielu aspektach realna i niepokojąca. Już na samym początku czytelnik może poczuć tę atmosferę, kiedy to razem z Nailerem przekrada się przełazami statku.

W Polsce wydano najpierw inną powieść Bacigalupiego pt. „Zatopione Miasta”. Nie jest to zgodne z chronologią, gdyż to „Złomiarz” powinien pierwszy zagościć na półkach księgarń. Jednak kolejność nie jest najważniejsza, gdyż te dwie powieści łączy tylko wykreowany świat i drugoplanowe postaci. Całość nie jest na tyle powiązana, aby odbiorca nie mógł przeczytać tylko jednej książki. Natomiast wykreowane miejsca są świetnym łącznikiem. Świat jest autentyczną wizją naszej Ziemi w przyszłości i wątpię, aby cokolwiek było podkolorowane. Z jednej strony czytelnik ma nieodparte wrażenie, że wszystkie elementy są zbyt realne, a z drugiej obawia się skutków swoich decyzji. Wyraźnie widać, że to chciwość i ludzkie pragnienia doprowadziły społeczeństwo oraz Ziemię do totalnego wyniszczenia.

Postaci pojawiające się w „Złomiarzu” nie są czarno-białe, ani źli do szpiku kości czy dobrzy jak anielskie zastępy. Z każdą kolejną stroną poznajemy naturę Nailera oraz jego towarzyszy. Nie zawsze z pozoru prawy człowiek jest godny zaufania, a nie każda zwierzęca kreatura pała chęcią mordu. Autor „Złomiarza” daje do zrozumienia odbiorcy, że całość jest w gruncie rzeczy lustrzanym odbiciem naszego świata, w którym dzieci robią wszystko, by zarobić kilka groszy na miskę ryżu. Pokazuje też, że zdesperowany i zachłanny człowiek jest zdolny do wszystkiego, aby osiągnąć zamierzony cel. Choć Bacigalupi skupił się na niższej warstwie społeczeństwa, robotniczej biedocie, to starał się ukazać także bogaczy, tzw. „lalusiów”, którzy mają zaplanowany każdy dzień, a ich przyszłość rysuje się w kolorowych barwach. Żałowałam, że autor nieco ukrócił przedstawienie tej klasy społecznej, gdyż taki wyrazisty kontrast między społecznością byłby bardzo ciekawy.

Ten niezbyt przejrzysty kontrast wiąże się też z objętością powieści. Przyzwyczaiłam się, że Bacigalupi rozwija swoje myśli i przelewa je na papier. W „Złomiarzu” zabrakło mi refleksyjności i wewnętrznych monologów. Zastąpiono to natomiast ozdobieniami w postaci barwnych epitetów i metafor. Dzięki temu autor wyrażał się bardziej dosadnie na temat danego wydarzenia czy postaci. Nie zaprzeczam, aż chce się czytać, lecz rozwinięte myśli bohaterów także mogłyby się pojawić.

Akcja książki ani na chwilę się nie zatrzymuje, a czasem wręcz przyspiesza w momentach, które i tak już są napięte do granic możliwości. Niestety Bacigalupi zawiódł mnie i w tym aspekcie, gdyż czynności postaci oraz następstwa poszczególnych decyzji były zbyt przewidywalne. Przyzwyczaiłam się, że jeden z najlepszych autorów młodego pokolenia potrafi mnie zaskoczyć, a w „Złomiarzu” nie zaznałam żadnej chwili niepewności.

„Złomiarz” nie jest powieścią obowiązkową, jeśli już obraca się w kręgach literackiej dystopii. Jest to natomiast pozycja idealna dla młodego czytelnika, który nie boi się mrocznych wizji przyszłości i potrafi docenić słowo zawarte w tekście. To także książka dla tych, którzy nie oczekują słodkiej miłości nastolatków pośród zapuszczonej dżungli, a chcą skupić się wartkiej akcji. „Złomiarz” zmusza do myślenia, a przy tym maluje przed nami obraz tragicznego wyobrażenia naszej rodzimej Ziemi.

Recenzja napisana na potrzeby portalu literatura.juventum.pl
Recenzja napisana przez: Zuza B (Gumiguta)

1.05.2014

Stosik majowy

Stosik majowy
Czas wziąć się za siebie! Maj rozpoczynam grypą, nauką matematyki i próbą przerzucenia się na książki, gdyż ostatnio królują fanfictions i anime (tak, zainfekowałam się Shingeki no Kyojin), a papierowe cuda leżą odłogiem. Z braku czasu, pieniędzy w portfelu i chęci do czytania stosik jest skromny, ale za to wszystkie poniższe książki to moje małe perełki. :)
"Coriolanus" - William Shakespeare - znalezione w londyńskim antykwariacie. Świr na punkcie Shakespeare'a działał niestety nawet wtedy, gdy w portfelu zostały ostatnie funty, więc kupiłam bez zastanowienia. I nie żałuję :3

"Will Grayson, Will Grayson" - John Green, David Levithan - czyli John Green w oryginale. Drugi akapit powieści, a ja już wyłam ze śmiechu. Jestem w trakcie czytania i często zastanawiam się czy mam śmiać się, czy płakać, więc zazwyczaj śmieję się przez łzy.

"Obnażeni. Prawdziwa historia Depeche Mode" - Johnathan Miller - Depeche Mode kocham od dzieciństwa i siłą rzeczy muszę poznać ich historię. To moja druga biografia DM, więc mam do czego porównywać :) Ciekawa jestem, która okaże się lepsza.

"Pusty Dom Sherlocka" - praca zbiorowa - a tutaj się nie wypowiem. Cicho sza! Bowiem niedługo na blogu ukaże się artykuł o tej książce i o pewnej międzynarodowej akcji. Lecz na razie nic więcej nie powiem :P

Zuza B (Gumiguta)

15.04.2014

#43 Recenzja: Zatopione Miasta

#43 Recenzja: Zatopione Miasta

Tytuł: Zatopione Miasta
Autor: Paolo Bacigalupi
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Ocena: 9/10

Powieści antyutopijne powoli zaczynają powtarzać sukces paranormal romance. Nawet najlepsze gatunki po pewnym czasie się nudzą i nie wprowadzają nic nowego do literatury. Coraz trudniej jest natknąć się na oryginalną fabułę i nietuzinkowe postaci. Paolo Bacigalupi jest znanym pisarzem zarówno na świecie, jak i w Polsce, a „Zatopione Miasta” to jego pierwsza powieść dla młodzieży.

Ameryka. Przysłowiowy kolos na glinianych nogach ugina kolana pod naporem wojny i cywilizacji. Stany Zjednoczone zamieniają się w podtopioną strefę walk Zjednoczonego Frontu Patriotów oraz Armii Boga, gdzie cywile są nic nieznaczącymi wyrzutkami, którymi nie należy się przejmować.

W takim świecie żyją Mahlia oraz Mouse, ścierwa wojny wioski Banyan Town. Pod opieką miejscowego lekarza, Mahfouza, próbują sprostać codzienności w miejscu, w którym nikt nikomu nie ufa, a rywalizacja o jedzenie, amunicję i leki jest na porządku dziennym. Pewnego dnia postanawiają uciec z Zatopionych Miast, lecz na bagnach natykają się na rannego półczłowieka – Toola. Hybryda człowieka i zwierzęcia, zaprogramowany morderca daje szansę Mahli i Mouse’owi. Jeśli Mahlia na czas nie przyniesie leków dla poharatanego Toola, może pożegnać się ze swoim przyjacielem. Tonący brzytwy się chwyta, a więc dziewczyna decyduje się pomóc swojemu towarzyszowi niedoli. Koszmar dopiero się zaczyna, a Mahlia nie jest nawet świadoma, że to ona rozpętała piekło…

„Zatopione Miasta” zostały podzielone na dwie części pt. „Ścierwa wojny” oraz „Zatopione Miasta”. W pierwszej z nich dominuje historia Mahli i życia w Banyan Town. W drugiej natomiast autor skupił się na przeżyciach Mouse’a. Przez cały czas Bacigalupi trzyma czytelnika w napięciu i obsypuje go pesymizmem. Pisarz pokazuje nam naszą przyszłość, która nie jest kolorowa i usłana różami. Co chwilę zadaje nam pytania dotyczące naszego człowieczeństwa, czy nie stajemy się gorsi niż zwierzęta. Często odrywałam się od lektury tylko po to, aby sobie na nie odpowiedzieć .

Postacie w „Zatopionych Miastach” są prawdziwe i nie zachowują się jak niedojrzali marzyciele. Znają realia, wiedzą, że aby przetrwać, muszą uciec się nawet do niemoralnych metod. Boją się, często martwią się tylko o siebie, jakiekolwiek pozytywne uczucia już dawno nie istnieją. Pragną tylko jednego – przeżyć. Ci, którzy chodzą z głową w chmurach, szybko opuszczają ten świat, a to wszystko na ich własne życzenie, jakby to powiedziała Mahlia.

Bacigalupi, pisząc powieść dla młodzieży, musiał dostosować język do nastolatków. Nie jestem pewna, czy mu się to udało. Książka nie jest bogata w przekleństwa, lecz słowa, których nie używa się na co dzień, pojawiają się bardzo często. Niektórych może to zrazić, ale uważam, że bez nich powieść straciłaby swój charakter i drapieżność.

Niesamowicie spodobało mi się przedstawienie Zjednoczonego Frontu Patriotów. W armii ZFP większość członków nie przekracza osiemnastki i umiera na polu walki. Przemienieni w nieczułe kreatury ludzie liczą tylko na swoich towarzyszy, zapominają o przeszłości i o swoich bliskich. Młodociani żołnierze, którzy z przymusu ściskają w rękach stare karabiny, to już problem XXI wieku, a Bacigalupi jeszcze go rozwija, tworząc makabryczną baśń, która nigdy nie powinna się spełnić.

„Zatopione Miasta” udowadniają nam to, że jesteśmy odpowiedzialni za świat, w którym żyjemy. Bacigalupi sprawnie operuje językiem i tworzy niesamowitą historię nie tylko dwójki wyrzutków, ale i całego społeczeństwa. Autor nie raz udowodnił, że w przeciągu kilku sekund może odwrócić losy bohaterów. „Zatopione Miasta” dowodzą, że na młodzieżowym rynku wydawniczym nadal trafiają się antyutopijne perełki.

Recenzja napisana na potrzeby portalu literatura.juventum.pl
Recenzja napisana przez: Zuza B (Gumiguta)

13.04.2014

Stosik kwietniowy

Stosik kwietniowy
Nie dość, że lenistwo mnie dopadło, to jeszcze internety szwankują, a między szkołą i snem ostatnio niewiele mam wolnego czasu. Ale stosik jest, udało mi się uzbierać kilka ciekawych pozycji - nie tylko książkowych :)

W bibliotece wyszukałam dwie powieści:
- "Córka Krwawych" - Anne Bishop - znalezienie pierwszej części tej podobno znakomitej serii, graniczy z cudem, więc tym bardziej jestem zadowolona, że ją znalazłam.
- "Tytus Groan" - Mervyn Peake - bez większego zastanowienia capnęłam tę powieść. Nawet nie wiem, o czym jest ta książka, ale opinie ma niezłe. 

No to teraz od góry:
- "Anielski śpiew" - Adrian Turzański - egzemplarz od autora. Uwielbiam anioły w literaturze, więc jest to dla mnie pozycja obowiązkowa. Już niedługo biorę się za lekturę :)
- "Oślepiający nóż" - Brent Weeeks - czyli jak kupić książkę wartą 50 zł za niecałe 20 zł. Nie dość, że zaoszczędziłam, to jeszcze uwielbiam tegoż autora. Przy tym mam kolejne miejsce, w którym można kupić świetne powieści za resztki w portfelu :)
- "Brudne ulice nieba" - Tad Williams - recenzja już jest na Juventum, a za niedługo pojawi się na blogu. :) I znowu anioły, które podbiły moje serce w pewien sposób (egzemplarz od Juventum.pl).
- "Maus" - Art Spiegelman - tym razem jest to komiks, który narobił wokół siebie niezłego szumu. To historia XX wieku, a przede wszystkim holocaustu, lecz ujęta w nieco inny sposób. Podobno jest to kontrowersyjna, ale niezaprzeczalnie dobra literatura.
Czas na zdobycze z Pyrkonu 2014 w postaci komiksów:
- "Dark Reign The List Avengers" - komiks wciśnięty przez koleżankę :) Zakupu nie żałuję, choć jest to tylko jeden zeszyt.
- "Red Sonja. Unchained" - cóż, jest to 4 tom przygód Red Sonji, lecz kupiłam go ze względu na autora scenariusza komiksu, Petera V. Bretta, którego uwielbiam


Teraz muszę się pochwalić wygraną w konkursie, który organizował sam Peter V. Brett :)

Za namową przyjaciółki wzięłam do ręki klej, nożyczki, pióro, herbatę z cytryną i dwie paczki zapałek. Należało stworzyć jakikolwiek przedmiot z runami z cyklu książek Bretta pt. "Cykl demoniczny". Na szybko zrobiłam runiczny grimoire, który, o dziwo, zajął trzecie miejsce. TUTAJ możecie zobaczyć moje "dzieło".  

A co wygrałam? Tzw. graficzny audiobook "The Daylight War" ("Wojna w blasku dnia"). Może nie byłoby aż takiego szału, gdyby to był zwyczajny audiobook. Natomiast ten jest niezwykły pod tym względem, że jest to swoiste słuchowisko na skalę światową. Na 14 płytach ukaże się cała gama aktorów, którzy są przypisani do oddzielnej postaci. Na potrzeby audiobooka stworzono specjalną ścieżkę dźwiękową i odgłosy. Płyty już częściowo przesłuchane i powiem Wam, że audiobook jest przegenialny *.* A, i oczywiście mam kolejne 3 autografy od Petera V. Bretta :)

Zuza B (Gumiguta)

1.04.2014

Zapowiedzi kwietniowe

Zapowiedzi kwietniowe
Kwiecień zapowiada się kolorowo i fantastycznie. Wprawdzie to w maju będą miały miejsce najciekawsze premiery, lecz kwiecisty miesiąc to niezłe preludium do czegoś dużo większego. A więc wybrałam 3 pozycje, które na pewno prędzej czy później zagoszczą na mojej półce.


Tytuł: Księga cmentarna
Autor: Neil Gaiman
Wydawnictwo: MAG
Premiera: 11 kwietnia
Kiedy dzieci wychowuje wilczyca, małpa lub inne zwierze, to Gaiman łamie zasady i wprowadza małe dziecko do ludzi, lecz nieco innych, bo umarłych. Mroczno, ale i zabawnie - coś tak czuję, że Gaiman jeszcze mnie zaskoczy.

Tytuł: Takeshi. Cień Śmierci
Autor: Maja Lidia Kossakowska
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Premiera: 11 kwietnia
Kossakowska, Japonia i męski bohater, czyli to co Tygryski lubią najbardziej. Kossakowska od dłuższego czasu jest na mojej liście "must have", więc nie wyobrażam sobie, aby taka książka przemknęła mi koło nosa.


Tytuł: Wijec
Autor: Joseph Delaney
Wydawnictwo: Jaguar
Premiera: 16 kwietnia
Kolejna część mojej ukochanej serii książek! Czekam na rozwiązanie akcji i na przygody starego Stracharza oraz jego ucznia, Toma Warda. Poprzednie tomy w żaden sposób mnie nie zawiodły, więc jestem dobrej myśli i z niecierpliwością czekam na 11 część.


Zuza B (Gumiguta)

31.03.2014

#42 Recenzja: Wszystko dla ciebie

#42 Recenzja: Wszystko dla ciebie


Tytuł: Wszystko dla ciebie
Autor: Joanna Sykat
Wydawnictwo: Replika
Ocena: 9/10

Kiedyś każdy z nas znajdzie się w sytuacji bez wyjścia, kiedy wszystko wali się na łeb, na szyję. Agata, główna bohaterka „Wszystko dla ciebie”, zdaje sobie sprawę, że jej życie jest pasmem pojedynczym przeżyć i elementów: jedna przyjaciółka, jedno auto, jedna ciotka. Magiczna liczba jeden zostaje zakłócona przez jeszcze jedną, nadkompletową osobę. Tajemnicza Kaja wchodzi z butami w życie Agaty i Kuby, szczęśliwego jak dotąd małżeństwa. Pewne jest to, że wszystko się zmieni. Pytanie tylko w jakim stopniu…

Mimo że tematy zdrady, miłości i przyjaźni często znajdujemy w książkach, to nadal warto takie książki czytać, gdyż w każdej znajdziemy inne spojrzenie na te uczucia. Historia Agaty mogłaby się wydawać całkiem normalna, choć na pewno tragiczna dla samej bohaterki. Ludzie codziennie dopuszczają się zdrady i poddają się kłamstwom partnera. Joanna Sykat umie te elementy połączyć w całość i nadać im inny wymiar.

Książka jest niesamowita, a styl autorki utwierdził mnie w przekonaniu, że nie pisała powieści w pośpiechu i niechlujnie. Doskonale pokazała cierpienia Agaty oraz zmagania z bliskimi i wydarzeniami w jej życiu. Sykat dodała także e-maile czy wiadomości z portali społecznościowych, co dodawało nutkę realizmu.

To kolejna polska powieść, która pokazuje nam, że nasi rodacy potrafią nie tylko nabazgrać nieco tekstu, ale stworzyć też piękną książką z niepowtarzalną fabułą. Trafiają do nas częściej niż zagraniczni pisarze, być może dlatego że żyją w takim środowisku jak my, czytelnicy.

„Wszystko dla ciebie” pokazuje odbiorcy, że, choć problemy się mnożą, to można je przezwyciężyć i dalej funkcjonować. Jedno potknięcie nie oznacza, że do końca swych dni nie zaznamy więcej szczęścia. Wręcz przeciwnie – być może od niego zaczniemy żyć na nowo.

Za możliwość przeczytania Dziękuję wydawnictwu Replika

28.03.2014

#41 Recenzja: Cień i kość

#41 Recenzja: Cień i kość


Tytuł: Cień i kość
Autor: Leigh Bardugo
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Ocena: 5/10

Myślisz, że mając ogromną moc, jesteś bogiem, który kieruje losami innych? To tylko złudzenie, gdyż w gruncie rzeczy nie możesz nawet zapanować nad swoim własnym życiem. Nadnaturalna siła ma swoją cenę – musisz wyrzec się przyjaciół, odciąć się od rodziny i rozpocząć nowe, niekiedy niechciany etap swojego istnienia. Czym jest potężna moc – przekleństwem czy darem?

W osłabionym i wyniszczonym przez wojny kraju kilkaset lat temu powstała Fałda Cienia. Ogromna połać ciemności i straszliwych stworów dzieli Ravkę i uniemożliwia bezpieczne przedarcie się do zachodniej części państwa. Jednakże te tereny nie mogą zostać odcięte od świata, więc co jakiś czas śmiałkowie przedzierają się przez upiorne piaski. Jednym z uczestników wyprawy jest młoda Alina Starkov. Niestety nie wszystko idzie po jej myśli i kamraci zostają zaatakowani przez demony. Kiedy jej przyjaciel z dzieciństwa, Mal, zostaje poważnie ranny, w dziewczynie budzi się moc, która od lat jest wypatrywana pośród ludu Ravki. Lecz potęga ma swoją cenę. Posiadaczka daru musi zerwać wszystkie dotychczasowe kontakty, a na każdym kroku czają się ludzie, którzy pragną posiąść jej talent…

Zacznijmy od okładki, do której, jeśli chodzi o grafikę, nic nie mam. Wręcz przeciwnie, jest pięknie wykonana i wszystkie elementy tejże układanki ze sobą współgrają. Jednak ktoś bardzo nieodpowiedzialny zapragnął umieścić napis „Cień i kość” w języku rosyjskim, który brzmi „Тэнь и кость”. Każdy, kto choć trochę zna rosyjski i cyrylicę, rozpozna, że w słowie „Tэнь” jest ewidentny błąd, polegający na zastosowaniu niewłaściwej litery. Zamiast „э” (wymawiane jak polskie „e”) w wyrazie tym powinna być litera „e” (wymawiana jako „je”). Miałam nadzieję, że przed wydaniem książki wydawnictwo postara się o zmianę, lecz tak się nie stało. Za to wielki minus.

Po otworzeniu książki natrafimy na mapę Ravki oraz podział społeczeństwa. Bardzo spodobała mi się kreska planu i jego wykonanie. Natomiast nie mam pojęcia, dlaczego umieścili tę samą grafikę oraz rozgraniczenie ludności jeszcze raz, lecz tym razem w innym miejscu. Gdyby pojawił się jakiś inny, równie interesujący dodatek, to nie miałabym nic przeciwko. Jednak w tej sytuacji wygląda to tak, jakby chciano zapełnić puste kartki.

Nie ukrywam, że przydałby się mini słowniczek, który objaśniałby poszczególne funkcje danych społeczności. Nie do końca wiedziałam, kim byli Griszowe czy też Trwaliści. Ciekawiło mnie, w czym dokładnie specjalizują się podwładni króla. Nie jest to konieczne uzupełnienie, lecz z chęcią przeczytałabym kilka słów na temat tychże stanowisk.

Chciałabym się skupić na głównej bohaterce. Nie przepadam za kobiecymi postaciami, ale miałam nadzieję, że Alina nie okaże się naiwną gąską. Niestety od samego początku natknęłam się na niedociągnięcia. Dziewczyna nie jest zbyt waleczna, z kartografią też nie radzi sobie za dobrze, a do tego jest drobna i chudziutka. Nikt mi nie wyjaśnił, jakim cudem znalazła się w armii, gdzie najważniejsze są umiejętności i siła. Niektóre jej zachowania również nie miały wyraźnych podstaw, a jej decyzje były nierozsądne i pospieszne.

W „Cieniu i kości” występuje trójkąt miłosny, który został przedstawiony dość nieudolnie. W powieści Leigh Bardugo emocje wybuchają w momentach, które za nic nie są romantyczne. Cukierkowatość i słodkość nie jest wskazana, lecz przydałyby się fragmenty, w których uczucie mogłoby rozkwitnąć w dogodnej atmosferze. Natomiast pierwsza część trylogii Grisza skutecznie zabiła te nastrojowe elementy.

Podobno książka miała nawiązywać do kultury naszych wschodnich sąsiadów. Pomimo opisów, które były miejscami dość obszerne, nie poczułam zapowiadanego rosyjskiego klimatu. Rozumiem, że nie jest to powieść o Rosji, ale wspomnienie w jednym zdaniu o ikonach, cerkwi czy też kopułach nie sprawia, że fabuła jest bogata w kulturę i tradycję. Już lepiej by było, gdyby nikt nie wspominał o rosyjskich realiach, a cerkiew na okładce usunięto bądź zamieniono na inny obiekt.

Mimo wszystko książkę przeczytałam szybko, bo w dwa dni. Jest to niewymagająca lektura, przy której nie trzeba się zbytnio skupiać. Postaci nie są skomplikowane, a fabuła pogmatwana. Jest to idealne czytadło na wieczór, aby odciąć się od świata rzeczywistego. Jednak nie sięgnę po kontynuację, gdyż wykreowany świat i główna bohaterka sprawiły, że wolę przeczytać coś innego, aniżeli drugą część trylogii. Myślę jednak, że niektórym „Cień i kość” spodoba się ze względu na wątek miłosny. Ja niestety nie dołączyłam do grona osób, na których powieść Leigh Bardugo wywarła ogromne wrażenie.

Recenzja napisana przez: Zuza B (Gumiguta)

Recenzja napisana na potrzeby portalu literatura.juventum.pl

27.03.2014

#40 Recenzja: Coraz mniej olśnień

#40 Recenzja: Coraz mniej olśnień


Tytuł: Coraz mniej olśnień
Autor: Ałbena Grabowska-Grzyb
Wydawnictwo: MWK
Ocena: 7/10

"Praca w piśmie o modzie jest tylko dla wybranych"
Książka "Coraz mniej olśnień" opowiada historie trzech różnych kobiet. Jednakże w pewnym sensie są do siebie podobne, a ich przeżycia powiązane .To też powieść o przyjaźni, tajemnicy i nieuniknionej śmierci.

Na samym początku poznajemy Lenę. Po śmierci mamy jej świat legł w gruzach. Stara się normalnie funkcjonować i szuka nowej pracy. Jest stylistką w gazecie, a ta praca zajmuje jej cały wolny czas. Marzy o stabilizacji i miłości, lecz nic na to nie wskazuje, że coś ma się zmienić.

Kolejną postacią jest Maria, dość dziwna kobieta, lecz dobra żona. Ma dobrą pracę, niczego jej nie brakuje. Niestety mąż od niej odchodzi, a ona zostaje sama wraz z niepogodzeniem się ze śmiercią jedynej przyjaciółki - Aliny. Coś jednak się wydarzyło, a wszystkie dotychczasowe "pewniaki" stają pod znakiem zapytania.

Okładka książki jest bardzo ciekawa, przykuwa wzrok i dodaje nutki tajemniczości. Nawet sam tytuł jest dość nietypowy, co powoduje, że czytelnik pragnie jak najszybciej zapoznać się z treścią.

Książkę czyta się bardzo szybko i przyjemnie. Autorka ma ciekawy styl pisania, więc nic dziwnego, że trudno było mi się oderwać od lektury. Pisarka potrafi nie tylko zachęcić czytelnika, ale też zatrzymać go, aby dokończył powieść z wypiekami na twarzy.

Widać, że autorka zna się na modzie i światowych trendach. Bez tej wiedzy książka prawdopodobnie tak by mnie nie urzekła. Wprawdzie powieść skierowana jest do płci pięknej, lecz nie można przykleić jej metki taniego romansidła. Bohaterki nie są głupimi gąskami, a ich sytuacje są jakby żywcem wyjęte z życia.

19.03.2014

#39Recenzja: Koniec punku w Helsinkach

#39Recenzja: Koniec punku w Helsinkach
Tytuł: Koniec punku w Helsinkach
Autor: Jaroslav Rudiš
Wydawnictwo: Czeskie Klimaty
Ocena: 8/10

Lata 80. to czas, kiedy Europejczycy zaczynali wprowadzać do swojego organizmu radioaktywny absurd w postaci Czarnobyla. To także era punku i zafascynowanych irokezami nastolatków, którzy rozprawiają, jak utrzymać koguci grzebień na głowie. Lepsze piwo czy woda z cukrem? Najważniejsza jest jednak muzyka, trzymająca w ryzach społeczeństwo.

Helsinki to ostatnia knajpa, w której można palić, pić piwo i nie przejmować się konsekwencjami. Matki z dziećmi nie mają wstępu do tego niecodziennego lokalu. Właścicielem tegoż miejsca jest czterdziestoletni Ole – stary kawaler o punkowej przeszłości. Po upadku Muru Berlińskiego ludzie otworzyli się na Zachód i zmienili swoje obyczaje. Jednak Ole nie potrafi odnaleźć się w tej hałaśliwej rzeczywistości. Nade wszystko pragnie świętego spokoju, który cały czas jest dla niego nieosiągalny. „Koniec punku w Helsinkach” to nie tylko historia żyjącego przeszłością mężczyzny, ale także pamiętnik pewnej czeskiej dziewczyny. Karty opowieści Olego przeplatają się z wpisami Nancy, mieszkającej przy polskiej granicy. Dzięki temu mogła odbierać radiową „Trójkę”, a tym samym posłuchać nieco przyzwoitej muzyki Sex Pistols czy Dezertera. Dwie różne postaci. Dwie odmienne osobowości. Czy są elementami jednej układanki, która została zapomniana i odłożona w kąt?

Pierwsza rzecz, jaka rzuca się w oczy, to minimalistyczna okładka. Intensywne kolory przyciągają wzrok i zachęcają do zapoznania się z powieścią. Jednakże nie od dziś wiadomo, że okładka to tylko przykrywka. Najważniejsza jest treść, która w tym przypadku wypada jeszcze lepiej niż oprawa graficzna.

Czytając, miałam wrażenie, że powieść Rudisa jest o wszystkim i… o niczym. To pomieszanie z poplątaniem. Nie ma wyraźnie zarysowanej fabuły, która trzymałaby się jednego toru. Zbacza ona z ustalonego szlaku, aby wprowadzić odbiorcę w nieznane zakątki. Jednak w końcu czytelnik będzie w stanie dostrzec, że wszystkie te ścieżki, wątki, które zostały w pewien sposób odłączone od głównego tematu, w gruncie rzeczy mogą połączyć się w całość. Przeskakujemy z opowieści Olego do pamiętnika Nancy, by dojrzeć kolejne puzzle i ułożyć z nich określony wzór.

Helsinek nie byłoby, gdyby nie bohaterowie przewijający się przez przydymione pomieszczenia knajpy. Rudis nie wykreował całego panteonu postaci, które byłyby tylko ozdobnikami na kontuarze baru. Postawił na prostotę i wprowadził tylko kilku bohaterów, lecz na tyle barwnych i ciekawych, że nie odczułam niedosytu. Autor sprawił, że Ole oraz jego znajomi są osobami żywymi. Nadać imiona każdy potrafi, ale niewielu jest w stanie przedstawić ich historie tak, aby czytelnik miał ochotę wypić sznyta razem ze stałymi bywalcami Helsinek. Samo otoczenie – miasto, bar Olego – zostało świetnie przedstawione. Knajpa jest miejscem, gdzie zatrzymał się czas, a wokół której toczy się normalne życie szarych ludzi. Autor umiejętnie to opisał i sprawił, że nie nudziłam się, czytając „Koniec punku w Helsinkach”.

Ciekawym zabiegiem było wprowadzenie pamiętnika Nancy. Jednakże ciężko czytało mi się zdania zbuntowanej bohaterki, gdyż popełniała typowe dla nastolatków błędy. Nie używała przecinków, zdania były niesamowicie długie, czasami pisała bez ładu i składu. Wtrącenia w języku niemieckim także nie pomagały. Jednakże te zabiegi dodawały uroku, choć niejeden fanatyk poprawnej interpunkcji zapewne będzie zgrzytał zębami.

„Koniec punku w Helsinkach” nie jest książką, przy której płacze się ze śmiechu lub wylewa litry łez nad niedolą bohaterów. Jaroslav Rudis zachował proporcje i nie przekształcił tej pozycji w komedię ani dramat. Nie raz, nie dwa zaśmiałam się pod nosem, ale zdarzyło mi się też zadumać podczas lektury.
To jednotomowa powieść, choć aż prosi się o kontynuację. Jednak wydanie drugiej części nie miałoby sensu, gdyż cała magia Helsinek ulotniłaby się. Otwarta kompozycja nie oznacza, że należy dopisać sequel. W pewien sposób historia Olego zakończyła się, ale w czytelniku pozostanie pewien niedosyt.

Autor opisuje dwa różne etapy dojrzewania – czterdziestolatka XXI wieku i nastolatki z lat 80. To opowieść o samotności, ale też o trudnej przyjaźni. Dzieło Rudisa jest słodko-gorzką bajką dla dorosłych, która pozwala czytelnikowi powrócić do zapomnianej przeszłości. Jednak przede wszystkim „Koniec punku w Helsinkach” to odpowiedź na pytanie, czy punk rzeczywiście już nigdy się nie odrodzi…

Recenzja napisana na potrzeby portalu literatura.juventum.pl

Recenzja napisana przez: Zuza B (Gumiguta)

17.03.2014

#38 Recenzja: Zagubiona

#38 Recenzja: Zagubiona


Tytuł: Zagubiona
Autor: Paulina Machnicka
Wydawnictwo: Novae Res
Ocena: 7/10

,, Miłości nic nie może rozdzielić. Nawet śmierć. Julia, dwudziestoparoletnia studentka – wychowanka domu dziecka"

Książka ma około 88 stron. I właśnie na tych stronach są zawarte przeżycia Juli po stracie ukochanego Dziewczyna już nie potrafi odnaleźć się w świecie. Nic dla niej nie istnieje. Wszystko jest inne, a stare rzeczy wydają jej się zupełnie nowe. Zmienił się nawet smak kawy i wygląd nieruszonego mieszkania. Julia w inny sposób postrzega znajomych i otaczających ją ludzi.

Julia pisze pamiętnik, bo dzięki niemu może porozumieć się w myślach z narzeczonym. Nawet specjalistyczna terapia nie jest w stanie jej pomoc w takiej sytuacji. A wszystko przez to, że kobieta nie chce zapomnieć. Chce żyć nadzieją, że jej chłopak w końcu do niej wróci.

Rzadko czytam książki, które zawierają w sobie kartki z pamiętnika. Jednak nie żałuję mojego spotkania z „Zagubioną”. Szkoda tylko że powieść jest tak cienka. Z drugiej strony fabuła nie została rozwleczona i z wielką przyjemnością czytałam to dzieło.

Książka skończyłam czytać parę dni temu, lecz dopiero teraz zdecydowałam się o niej coś więcej napisać. Jest to bardzo emocjonalna powieść, a przy tym i styl Machnickiej grał mi na uczuciach. Autorka potrafiła wykreować świat tej bohaterki, a także ją samą tak, jakby siedziała w głowie Julii i relacjonowała na żywo jej przeżycia. Dodatkowo narracja występuje w pierwszej osobie, co pozwala czytelnikowi w pewien sposób wniknąć w głąb duszy głównej bohaterki. Uważam, że jest to bardzo dobre rozwiązanie.

Książka przypomina historię Romea i Julii, choć miejscami jest dużo bardziej okrutna. Być może autorka inspirowała się tym dramatem, gdyż nawet imię głównej bohaterki brzmi Julia.

Powieść jest przeznaczona dla osób, które znajdują coś magicznego w smutnych opowiadaniach. To świetna pozycja, którą można przeczytać w każdej chwili - w nocy, rano przed pracą, czy w niedzielne popołudnie.

Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu Novae Res
Copyright © 2016 Recenzje Nadine , Blogger